W zeszłą sobotę wybrałem się z małżonką na Strażników Galaktyki Vol 3. A że jesteśmy fanami kinematografii spod znaku Marvela (rozsądnymi a nie psychofanami) to oczekiwaliśmy fajnego domknięcia.
Idąc na Guardiansów, miałem z tyłu głowy świadomość, że Marvel ostatnimi produkcjami (Thor, Czarna Pantera i Ant-Man) nadszarpnął moje zaufanie. Beznadziejny Thor, bardzo średnia Czarna Pantera i w miarę ok Ant-Man zalazły mi za skórę. Po Wojnie bez Granic i Endgame ciężko było komukolwiek przeskoczyć tak wysoko ustawioną poprzeczkę.
Ale od czego jest James Gunn!? Człowiek do zadań specjalnych! Przecież to ten sam człowiek, który naprawił Suicide Squad!!
Planeta Knowhere, nabyta od Kolekcjonera przez Strażników Galatyki jest nowym schronieniem,
w którym to ludzie widzą nadzieję na, w miarę normalne życie. Peter Quill jest wrakiem człowieka po stracie swojej Gamory, Mantis i Draxowi pozostaje droczyć się między sobą, Groot „Im Groot”, a Rocketowi włączył się tryb nostalgii. Jednak sielanka nie trwa zbyt długo bo do Rocketa dobija się przeszłość. I właśnie, trzecia odsłona Strażników Galaktyki jest swego rodzaju hołdem dla dotychczasowo owianej tajemnicą historii Rocketa, będącego opus magnum największego złola, z którym Peterowi i reszcie zespołu przyjdzie się zmierzyć.
Oceniając Strażników Galaktyki Vol. 3 jako całość powiedziałbym, że w tym filmie po prostu wszystko się zgadza. Poczucie humoru na swoim miejscu, lawirowanie emocjami przez reżysera najwyższej próby, ścieżka audio, jak zawsze wspaniała. I o ile taki ostatni Ant-Man był przekombinowany, że w moich odczuciach wzbudzał zażenowanie, tak James Gunn potrafił ulepić z różnych kolorów plasteliny wspaniały pomnik różnorodności.
Zatem jeżeli Strażnicy Galaktyki były waszymi ulubionymi filmami, śmiało idźcie na trzecią, zamykającą pewien etap, odsłonę najbardziej zwariowanych zawadiaków w kosmosie.