Jako osoba, która nie do końca odnajduje się w grach dynamicznych, produkcje oparte na systemie turowym darzę mocnym uczuciem pożądania. Ostatnim takim tytułem było Gears Tactics, które okazało się bardzo dobrym produktem. Szwedzkie studio, do których ostatnio mam szczęście, The Bearded Ladies w 2018 roku wypuściło grę RPG rozgrywaną w systemie turowym: Mutant Year Zero: Road to Eden. Gra pierwotnie pojawiła się na komputery stacjonarne, Playstation 4 oraz Xbox One i przeszła w zasadzie bez większego echa. Patrząc na rynek gier wideo, gdzie niewiele jest gier tego typu, smutnym byłoby jej nie wypróbować.
Mutant Year Zero: Road to Eden opowiada historię świata dotkniętego kataklizmem, na który złożyła się Czerwona Plaga oraz wojna nuklearna. Świata, który uchował nielicznych, którzy na domiar złego ulegli mutacji. W całym tym zgiełku uchował się jeden bastion: Arka, dowodzona przez osobę, która jako jedyna pamięta Ziemię sprzed okresów totalnego wyniszczenia: Ojczulka. Ojczulek zarządzający Arką ma pod swoją opieką grupę stalkerów, którzy na jego zlecenie przeczesują tak zwaną strefę, niebezpieczne rejony okalające Arkę, w których rządzi siła, bezwzględność i pazerność.
Mutant Year Zero to gra RPG rozgrywana w systemie turowym. Wchodząc głębiej w temat, należałoby opisać system tej rozgrywki. Misje realizujemy trójką śmiałków. Wybieramy sobie lidera za którym podąża pozostała dwójka. Mamy dwa tryby eksploracji: szybki z włączoną latarką i większą szansą na wykrycie bądź powolny/skradankowy z wyłączoną latarką, a co za tym idzie ograniczoną widocznością jednak z większą szansą na niewykrycie. W Mutant Year Zero wszystko kręci się wokół wykrycia/zasadzki. Naszym zadaniem jest takie rozlokowanie bohaterów, by ci w możliwie bezszelestny sposób eliminowali poszczególnych przeciwników. Jeżeli zostaniemy zauważeni/ będziemy eliminować przeciwników głośno, możemy być prawie pewni, że poniesiemy porażkę. I w mojej ocenie zaalarmowani przeciwnicy (wszyscy) są dokoksowani. Rzadko kiedy wyjdziemy z takiej walki cali. Problem stanowi przede wszystkim brak jakiegokolwiek znacznika wykrycia, kiedy decydujemy się użyć broni głośnej. Z drugiej strony jeżeli wyeliminujemy głośną bronią przeciwnika, który jest mocno oddalony od pozostałych, to nie wywołamy alarmu. Ale jeżeli nie uda nam się zasadzka i ten sam oddalony przeciwnik zauważy nas jako pierwszy, to poinformuje całą resztę na mapie, że jesteśmy do eksterminacji.
To, za co polubiłem Mutant Year Zero to prostota w mechanizmie rozgrywki oraz rozwoju naszych bohaterów. Podczas wypadów na akcje przyjdzie nam zbierać złom, części broni i artefakty. Pierwsze z nich to waluta za którą na Arce kupimy np. granaty, apteczki czy modyfikacje do arsenału. Artefakty pozwolą u Prippa zakupić stałe boostery do naszego ekwipunku bądź statystyk. Na przykład: 2 artefakty kosztuje zwiększenie skuteczności leczenia, zaś 1 artefakt kosztuje zwiększenie obrażeń zadawanych przez granaty. Artefaktów w świecie Mutant Year Zero za wiele nie ma, więc warto się rozglądać dokładnie. Ostatnimi są części broni. To dzięki nim u Delty podniesiemy poziom naszej broni. Poziomy są trzy. Drugi poziom kosztuje 30 części broni, zaś poziom trzeci wymaga pozyskania 60 części broni. Podniesienie poziomu arsenału dorzuca po jednym punkciku zadawanych obrażeń zwykłych oraz krytycznych. Skoro jesteśmy w warsztacie Delty, warto wspomnieć, że również u niej możemy rozbierać (za co dostajemy części broni) oraz modyfikować naszą broń. Każda z broni posiada dwa sloty, w które możemy wrzucić boosty. Tutaj nie ma większych ograniczeń. Wybieramy to co mamy i staramy się jak najskuteczniej połączyć elementy. Dla przykładu mój Duck posługuje się snajperką. Dorzuciłem mu 30% do zasięgu broni oraz 20% do obrażeń krytycznych. I dla przykładu moja postać Farrow (lisica) posiada broń która daje 100% szansy na obrażenia krytyczne i 50% szans na wyłączenie robotów. W kontekście walki z robotami to jest to miażdżąca mieszanka.
Wraz z osiąganymi poziomami, do naszej dyspozycji pozostają punkty, które rozlokowujemy w drzewko umiejętności. W zasadzie są dwa drzewka. Pierwsze (statystyki) podnosi punkty zdrowia oraz zasięg ruchu. Drugie drzewko (mutacje) zawiera umiejętności główne, umiejętności pomniejsze oraz umiejętności pasywne. Jedyne o czym musimy pamiętać to wybór po jednej z ww. umiejętności, gdyż podczas walki nie będziemy mieli możliwości ich przełączania.
Każdy z naszych bohaterów posiada na stanie dwa sloty na broń (bez względu na kaliber), po jednym slocie na nakrycie głowy i tors oraz docelowo trzy sloty na broń miotaną (granaty, flary, dezaktywatory robotów, granaty dymne).
Oprawa graficzna w Mutant Year Zero jest poprawna. Nie ma tutaj fajerwerków. Śmiem twierdzić, że w niektórych miejscówkach oprawa graficzna spokojnie mogłaby występować w jakimś przeciętnym tytule na Xbox 360 czy Playstation 3. Niestety optymalizacja również wydaje mi się piętą achillesową gry. Podczas rozpoczynania nowych misji na początku naszym oczom ukazują się rozmyte obiekty, by po 5 sekundach wszystko nabrało ostrości. Ponadto, gra potrafi chrupnąć w momentach, gdy na ekranie pojawi się za dużo elementów, np. w momencie odpalenia latarki i obrotu kamerą.
Podobnie jest z oprawą dźwiękową. Przemierzając plansze, towarzyszy nam klimatyczny ambient wzbudzający z jednej strony ciekawość, a z drugiej strony niepewność. Szkoda, że twórcy nie dokonali większego urozmaicenia kwestii wypowiadanych dialogów podczas walki. Zarówno przeciwnicy jak i nasi bohaterowie w zasadzie posługują się tymi samymi odzywkami, co w dłuższej perspektywie trochę męczy ucho.
Na osobny akapit zasługuje lokalizacja produkcji. Mutan Year Zero jest grą przepełnioną bardzo fajnie strawnym humorem. Mamy tutaj do czynienia z bohaterami, którzy nie znali Ziemi takiej jaka jest i wszelkie znaleziska typu: słuchawki, magnetofon, opaski na głowę czy defibrylator, stanowią fantastyczną pożywkę dla naszych druhów by się domyślić do czegoż to dane ustrojstwo służyło. I za każdym razem wychodzą z tego fantastyczne dialogi. Podobnie jest z nazewnictwem np. umiejętności. Na przykład umiejętność Bormina: wieprznięcie od razu wywołuje banana na twarzy.
Mutant Year Zero: Road to Eden niewątpliwie nie jest grą wybitną. Posiada swoje mankamenty, na które przymrużysz oczy albo które cię odrzucą. Na pewno tytuł kuleje graficznie. Brakuje precyzyjnych mechanik przy planowaniu zasadzek. Brakuje różnorodności w toczonych walkach. Jednakże, pomimo tych wszystkich niedoróbek, Mutant Year Zero to gra przyjemna, nie wywołująca spięcia zwojów mózgowych i dająca satysfakcję z kolejnych starć. Dorzucając do tego fajną lokalizację i mając na względzie, że ,,turówek” u nas ci nie pod dostatkiem, produkcja szwedzkiego The Bearded Ladies wychodzi z potyczki obronną ręką. Czy polecam? Tak, polecam. Ale bez szału.