Czy wspominałem Wam, że bardzo lubię kino lekkie i przyjemne? I do tego katalogu wkomponowują się filmy o superbohaterach spod szyldu Marvela. Iron Man, Thor, Czarna Pantera, Kapitan Ameryka czy Avengers.
Ale Marvel kinematograficzny to nie tylko to co ląduje w kinach. Firma wypuszcza również seriale, silnie nawiązujące do pełnometrażowych produkcji. Marvel jako pierwszy zachowywał pewien, ponadprzeciętny poziom zarówno filmów jak i seriali. Jeszcze przed 2008 r. dostawaliśmy różne Batmany, Spider-Many czy Zielone Latarnie. Jedne filmy były lepsze zaś inne dużo gorsze. Te gorsze były kompletnie zapominane, zaś te lepsze jak już miały ciągłość opowieści, były resetowane. Doskonałym przykładem dla mnie jest porównanie np. Iron Mana, który towarzyszył nam od filmu Hulk z 2008 roku (wystąpił w cameo na końcu filmu) aż do Endgame z 2019 roku, z Batmanami lat 90tych, gdzie każdego Batmana grał ktoś inny a o ciągłości wątku fabularnego można było zapomnieć. Zwróćcie uwagę, że postaci Marvela pojawiały się często gościnnie w filmach innych bohaterów! Niesamowicie pieczołowite podejście do tematu. W tych działaniach widać było wizję i plan na przyszłość.
Można nie lubić tego typu kina, jednak należy oddać Marvelowi, że dokonał czegoś niemożliwego. Przez mniej więcej 14 lat dostarczał (i nadal dostarcza) fanom filmów o bohaterach w spandexie, produkcji na co najmniej przyzwoitym poziomie, nie raz i nie dwa zaskakując przewrotnością.
Jednakże odnoszę wrażenie, że po Endgame zainteresowanie filmami Marvela lekko osłabło. Zaś same produkcje nie są tak ,,epickie” jak te przed Endgame. Doskonałym przykładem spadku jakości produkcji Marvela jest najnowszy Thor: Love and Thunder.
Ale zacznijmy od początku. Co do zasady filmy Marvela były produkcjami poruszającymi poważne problemy (widmo wojny, wyniszczenie ludzkości) delikatnie wprowadzającymi sceny humorystyczne. Potem powstał Guardians of the Galaxy, mega produkcja, która swoim humorem robiła robotę. W ramach tych poważniejszych kontynuacji w 2017 roku powstał Thor: Ragnarok w reżyserii Taiki Waititiego. Koleś mega przewrotny z abstrakcyjnym poczuciem humoru.
Fan Thora, po obejrzeniu pierwszych dwóch części pomyślałby: druga część taka mroczna, to kolejne przygody syna Odyna nie mogą być mniej mroczne. Ale, że Watiti to gość ze specyficznym poczuciem humoru, zafundował nam Ragnarok. Powiem tak: po obejrzeniu tylu filmów, gdzie takiego poczucia humoru nie doświadczyłem, Ragnarok dopiero za trzecim razem do mnie przemówił. Kompletnie nie widziałem tego filmu w kanonie serii. Całkowite oderwanie od rzeczywistości.
W tym roku dostaliśmy kolejną część Thora, Love and Thunder. I kurde bele, jestem osobą tolerancyjną, ale dla mnie najnowsza odsłona przygód Thora to kompletna porażka.
Fabuła: Gorr (C. Bale), miłujący swojego Boga doświadcza ogromnego okrucieństwa z jego strony i postanawia sprzeniewierzyć się swojemu bóstwu i go zabija. Miecz za pomocą którego wymierzył swoją sprawiedliwość uwięził Gorra, który postanawia uśmiercić wszystkich Bogów.
Filmy od Marvela, w szczególności Iron Man oraz Guardians of the Galaxy, posiadały bardzo dobrą ścieżkę audio. Thor: Love and Thunder też należałby do tego grona, gdyby nie przesadzono w drugą stronę. Wyobraźcie sobie, że cały film naćkany jest piosenkami…Guns N Roses. I nie widziałbym w tym nic dziwnego, bo GnR ma świetne riffy i uwielbiam ten zespół. Ale jeżeli w trakcie całego filmu słyszę najpierw Paradise City, Sweet Child O Mine a potem November Rain i nic spoza repertuaru GnR to coś jest chyba nie tak. W szczególności jest coś nie tak, jeżeli czujesz wewnętrznie, że dany riff po prostu nie pasuje do wydarzenia z filmu. ALE jeżeli wątek Guns N Roses jest wrzucony do filmu to już tego nie rozumiem. W telegraficznym skrócie: syn Heimdalla połączył się z Thorem i rozpoczęli rozmowę. Nagle syn nieodżałowanego Heimdalla wali do Thora: nie mów do mnie (jakoś tam), tylko mów do mnie Axl. Axl?! Tak Axl, jak ten wokalista Guns N Roses! !?!?!?!? No i przez film ten gunsowy smrodek się ciągnął. Serio?! Ktoś tu odleciał.
Ktoś powie: ale przecież to drobnostka, która może nie rzutować na odbiór całości filmu. Każdy ma swoją wrażliwość na sztukę. I dla mnie to była przesada.
Czy coś jeszcze w filmie nie zagrało? W skrócie:
przeciągnięty i męczący wątek kóz;
niewykorzystany potencjał Bale’a;
niemrawe postaci drugoplanowe;
średnio ciekawy wątek Jane Foster, która powinna być główną postacią
mogliby wtrącić więcej Guardiansów.
Patrząc na chłodno, Thor: Love and Thunder to porażka. Na tle pozostałych produkcji Marvela, nowe przygody Thora wypadają bardzo blado. I nic nie ratuje tej produkcji. Wielka szkoda.
Oglądaliście? Jakie wrażenia?