💥DMC5SE jest jak hamburger Drwal z McDonald’s – pojawia się raz na jakiś czas i zawsze jest świetny. Ale czasami zdarza się sztuka, która wieje ponurością i przekombinowaniem💥

Zapraszam na pełną recenzję Devil May Cry 5 Special Edition, którą ogrywałem na Xbox Series X.

Devil May Cry miał wprowadzić pewnego rodzaju powiew świeżości do leciutko już skostniałych gatunków gier wideo. Traf chciał, że podczas tworzenia rozwidleń dla serii Resident Evil, powstał również zgoła inny produkt: Devil May Cry, silnie zręcznościowy slasher, z blondaskiem o imieniu Dante z ego wielkości Mount Everestu w roli głównej. Pierwsze 3 części gry zostały wypuszczone na Playstation 2. W późniejszym czasie Capcom nie rozpieszczał nas za bardzo. Devil May Cry 4 został wydany na PS3 oraz Xbox 360 w 2008 r. Natomiast na Devil May Cry 5 musieliśmy czekać…11 lat. Trochę sporo, nieprawdaż? No ale wreszcie dostaliśmy piątą odsłonę Diabła Mogącego Płakać.

Historia piątej części ma miejsce na kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej części. ,,Sklep” (określany takim zwrotem przez samego Dantego w DMC3) Devil May Cry odwiedza tajemnicza postać V, która zleca Dantemu rozwiązanie problemu związanego z atakami demonów na miasto. W międzyczasie w tym samym mieście pojawia się narośl- Klifot – ogromne drzewo, zasłaniające słońce i budzące straszliwą trwogę. Trójka bohaterów: Dante, Nero oraz V dostaje się na miejsce i spotyka się z niejakim Urizenem. Po zebranych bęckach, trójca postanawia podejść do sprawy zgoła inaczej. I w tym momencie rozpoczyna się właściwa rozgrywka.

Mały wtrąt: Capcom, dla osób nie mających dotychczas do czynienia z serią Devil May Cry przygotowało bardzo miłą dla oka retrospekcję, pozwalającą choć w małej mierze zrozumieć to co działo się w poprzednich częściach przygód Dantego.

Rozgrywka. Mamy tutaj do czynienia z korytarzową zabawą, naszpikowaną przerywnikami w postaci walk z hordą przeróżnej maści przeciwników. Zatem standard. Skoro mowa o przeciwnikach, muszę stwierdzić, że bestiariusz nie do końca mi podpasował. Nie wiem czy pamiętacie, ale w DMC4 przeciwnicy byli charakterystyczni dla miejscówek w jakich się znajdowaliśmy. W budynkach grasowały przerażające kukły, w dżungli jaszczury, w zamkach makabryczni rycerze. Tutaj miejscówki są do siebie mocno podobne a tym samym, taki podział nie ma racji bytu. Większość growego czasu przebywamy w ,,drzewie” i walki z przeciwnikami zlewają się niemiłosiernie. Niestety mamy również do czynienia z recyclingiem przeciwników, jak choćby nożycowe kostuchy.

W tej części również wszystko opiera się na jak najbardziej stylowym wykańczaniu przeciwników i nie dawaniu się zranić. Do uzyskiwania wyższych rang pomagają nam umiejętności, w które za pozyskane czerwone orby możemy się wyposażyć. Umiejętności dla każdej z postaci jest mnóstwo. Zatem jedno przejście gry nie wystarczy do ich odblokowania. Dzięki temu, do gry można wrócić kilkakrotnie, wybierając coraz to trudniejsze poziomy. Ale czy gra jest aż tak regrywalna? O tym trochę niżej.

W piątej części gry mamy do dyspozycji trzech bohaterów. Doskonale znanego Dante, świeżego Nero (DMC4) oraz tajemniczego V. Każda z grywalnych postaci posiada swoje unikatowe umiejętności. Dante jak to Dante. Przerysowany koleś, który operuje swoich oponentów mieczem, pistoletami, obrzynem, nunczako, demonicznymi pięściami i nogami a nawet….motocyklem. Tak, dobrze czytacie. W pewnym etapie gry Dante dostaje do dyspozycji motocykl podzielony na dwa, który staje się śmiercionośną bronią w rękach naszego blondaska. I uwierzcie mi, to tylko niewielki procent jego możliwości i ….dziwności. Nero to przede wszystkim miecz z możliwością ładowania oraz protezy zamiast ręki, którą upindolił mu Urizen, złol, za którym podąża Nero. Pozostając na chwilę przy protezach. W czwartej części DMC Nero posiadał ramię diabła, którym potrafił naprawdę nieźle namieszać. Teraz jego kumpela, Nico tworzy dla swojego druha protezy posiadające przeróżne funkcje. Nero może wyładowywać energię elektryczną, posłać rakietę, siać spustoszenie protezą niczym ognistymi ostrzami Kratos, czy….oddawać się błogiemu stanowi dzięki protezie, przeznaczonej do zaspokajania Kyrie, dziewczyny Nero… Brzmi dziwacznie? Bo tak jest. Albo się na to godzisz albo nie. Diluj z tym.

Trzecią postacią grywalną jest V. Małomówny jegomość w czarnym płaszczu, który walczy w dystansie. Ma do swojej dyspozycji trzech pobratymców: gadatliwego ptaka (Gryfa), małomówną panterę (Cień) zmieniającą kształty oraz ogromnego potwora Kolosa. Biorąc pod uwagę, że Dante i Nero walczą w zwarciu, przyzwyczajenie się do rozgrywki V będzie stanowiło lekkie wyzwanie. V jest za słaby aby stanąć w szranki z przeciwnikami. Wykorzystuje on zatem swoich druhów. Zaś jego zadaniem jest ostateczne wykończenie przeciwnika. Jak tylko oponenci zaświecą się na fioletową, my wciskamy kombinację i nasz V wbija swoją makabryczną laskę w truchło.

W Devil May Cry 4, którego fabuła mieściła się w 6-7 godzinach, przez pierwszą połowę gry poruszaliśmy się Nero. Kiedy już nauczyliśmy się grania Nero, przyszedł czas na Dante i następował największy w świecie gier backtracking. Wracaliśmy się Dantem tą samą ścieżką, którą przebył Nero. Chcąc nie chcąc trafialiśmy również na tych samych bossów. W DMC 5 backtrackingu co prawda nie ma, jednak w mojej ocenie podzielenie rozgrywki na trzy postaci, również nie jest najlepszym rozwiązaniem. Jak już delikatnie się przyzwyczaisz do Nero, nagle wchodzisz w buty V, którego system grania jest diametralnie różniący się od Nero. Potem znów Nero i znów V, żeby za chwilę grać Dantem. Ujmę to tak: jakby Devil May Cry 5 był jedyną grą którą mam, zapewne czerpałbym przyjemność z takiej różnorodności. Natomiast jeżeli ktoś gra z doskoku, wszystko zaczyna się mieszać. Nie jesteśmy w stanie w sposób płynny wchodzić w rozgrywkę.

Na chwilę skupię się na elemencie regrywalności. Nie od dziś wiadomo, że Devil May Cry to przede wszystkim gra easy to learn, hard to master. Nie od dziś wiadomo również, że prawdziwa zabawa rozpoczyna się po odblokowaniu większości umiejętności i na wyższych poziomach trudności. W 2008 r. Devil May Cry 4 przeszedłem z 10 razy. To wszystko za sprawą chęci uzyskania jak najlepszych ocen w trakcie walki i chęci odblokowania aczików. Zadałem sobie pytanie: czy DMC5 oferuje taką samą regrywalność? I niestety moja odpowiedź brzmi: NIE. Powiem więcej, DMC5 swoją monotonnością związaną z przeciwnikami i przede wszystkim miejscówkami zniechęciła mnie do podejścia do tego tytułu z marszu po ukończeniu poziomu Łowca Demonów. DMC4 był różnorodny. DMC5 jest lekko przytłaczający.

Oprawa audio wizualna wbrew pozorom zawsze była mocnym elementem Devil May Cry. Od samego początku ścieżka audio była mocno rockowa i metalowa, co miało na celu podkręcić odczucia walki. Nie inaczej jest w DMC5. Scena audio jest spójna i adekwatna do tego co widzimy na ekranie.

Oprawa wideo w wersji Special Edition robi pozytywne wrażenie. Wszystko jest ostre i soczyste. Dodatkowo ray tracing potrafi zatrzymać nas na chwilę, by popodziwiać odbicia neonów czy latarni. Jak miałbym się czegoś przyczepić, to w trybie fotograficznym, najazdy na naszych bohaterów ukazują pewne braki w szczegółowości.

Zatem, czy warto sięgnąć po Devil May Cry 5? Zdecydowanie tak. Długość oczekiwania (11 lat) spowodowała ogromną chęć ponownego wcielenia się w Dante i Nero. Ponownego wcielenia się w tych aroganckich dupków, wywijających mieczami i giwerami. Capcom dostarczył nam naprawdę kawał solidnego kodu. Możemy bawić się długie godziny. Osobiście, DMC5 nie porwał mnie tak jak DMC4, ale szanuję tę grę jako produkt dla osób dopiero co wchodzących w świat serii.

Dodaj komentarz