Zapewne każdy, kto przez ostatnie parę lat nie siedział pod kamieniem, kojarzy Hellblade Senua’s Sacrifice, stworzoną przez znane Ninja Theory. Jeżeli zapytałbym jakie są Wasze ulubione gry w które po prostu wstyd nie zagrać, zostaną zapewne wymienione: The Last Of Us (remaster), GoW, Horizon Zero Dawn, Resident Evil, Red Dead Redemption, Uncharted 4. Ale na tej liście (w pierwszej dziesiątce większości z nas) nie znalazł by się Hellblade: Senua’s Sacrifice. Dlaczego? Być może marketing nawalił, może gra weszła w obieg razem z jakimś blockbusterem i zaginęła w potyczce.

Zatem co mną kierowało kupując ten tytuł? Śmiesznie wyszło, bo rzeczą, która przykuła moją uwagę była….pani z okładki (drugie zdjęcie galerii). Dokładnie! Tytułowa Senua spowodowała, że spojrzałem na oceny gry i jej recenzję. I się zdziwiłem, bo okazuje się, że dostajemy nietuzinkową grę, opartą na badaniach psychologów i wywiadach z osobami cierpiącymi na takie choroby jak schizofrenia! W natłoku tej całej komercyjnej sieczki pod tytułem RDR, GTA czy GOW, dostaliśmy perełkę, która dzięki swojej niepowtarzalności oraz ewentualnym angażu większej ilości dolarów na reklamę, mogła by stawać w szranki z najlepszymi. Koniec wstępu. Jak to jest z tą grą? Nie będę spoilerował, a jedynie przedstawię czy gra przemówiła do osoby nie lubiącej horrorów i będącej niedzielnym graczem.

Kierujemy tytułową Senuą. Świat po jakim się poruszamy, jest brudny, ohydny, cierpiący i dołujący. Czuć, że z kolejnymi godzinami zmierzamy w kierunku czegoś gorszego, straszniejszego. Tak jak wspomniałem, nie lubuję gier typu horror, survival horror, bo się po prostu boję. Ale zaryzykowałem.

Pierwsze co rzuca się w oczy: brak misji, brak questów pobocznych, brak wyboru oręża, brak wyboru ubioru, brak HUDa… czyli brak podstawowych elementów, które znalazły się w wyżej wymienionych tytułach. Na pierwszy rzut oka dziwnie jakoś, tak zupełnie jakbym nie grał w typową grę. I wbrew przyjętym standardom, uważam, że dla kogoś kto chciałby wziąć udział w fajnej opowieści bez istnienia zamulaczy czy niepotrzebnych zapychaczy, takie podejście jest majstersztykiem. Zatem, co mamy? No postać i …. głosy, będące m.in. naszym kierunkowskazem, elementem ostrzegania w podbramkowych sytuacjach (walki). Dzięki temu, twórcy uzyskali dość ciekawy poziom immersji, gdzie nic nas nie wybija z klimatu.

Pozostanę na chwilkę przy walkach: a raczej ich małej ilości. Z czego to się bierze? Gra została kiedyś okrzyknięta symulacją chodzenia. Nie mogę się z tym niezgodzie. Jednakże, kiedy mamy do czynienia z porywającą historią, symulator chodzenia nie jest taki straszny (w końcu mamy symulator doręczyciela na rynku).

Walki. Nie jest ich za wiele. I są trochę średnio ciekawe. Nie stanowią one również większego wyzwania. Na poziomie normalnym spokojnie damy radę z większością potyczek. Na nagrodę za pomysłowość zasługuje ostatnie starcie. Ścieżka dźwiękowa w połączeniu z walką i emocjami jakich doświadczamy jest czymś, czego nie zapomnimy przez długi czas.

Bestiariusz: nieciekawie, 3-4 kategorie przeciwników przez całą grę. Broń? jedynie miecz i zwierciadło. Czy walki dają frajdę? Ciachanie jest dość wymowne i satysfakcjonujące…ale system namierzania i ogólnej swobody…baaaardzo średni. Niby Ninja Theory…a taki klops.

Bardzo ciekawie rozwiązali brak HUDa i znaczników ataku przeciwników- jak ktoś zamierza cię zaatakować, pojawiają się głosy: watch out! i musisz wykonać unik. Niestety w trakcie walk z 3 przeciwnikami panuje delikatny chaos, ponieważ nie możesz się swobodnie obracać, a jedynie targetować przeciwnika, przez co kamera i celownik jest zablokowany.

Dużym atutem gry są zagadki logiczne (w szczególności tzw. bramy). Główna bohaterka ma umiejętność widzenia run, i przez całą grę, aby otworzyć kolejne lokacje, trzeba będzie te runy wyszukiwać w przestrzeni: odpowiednie ustawienie kamery na drzewa czy rzucany przez budynek cień.

Zatem gameplay składa się z chodzenia, rozwiązywania zagadek (bardzo podobnych do siebie), walk, chodzenia, chodzenia i jeszcze troszkę chodzenia.

Grafika. Postać pierwszoplanowa – bajka. Zakochałem się w tym jak ją zrobili. Ogromna szczegółowość. Postacie drugoplanowe (przeciwnicy), też bardzo w porządku. Budynki, liście, drogi, ściany – na prawdę na dobrym poziome. Postaci trzecioplanowe (zwłoki rozsiane po całej grze) – porażka. Jak będziecie grać, podejdźcie do jakiegoś martwego człowieka – jakby naciągnęli poligony na jakieś makiety ludzi. W całym bardzo przyzwoitym otoczeniu graficznym, taki bubel jednak kłuje w oczy.Majstersztyk graficzny w szczególności ujawnia się w trakcie lokalizacji run oraz w trakcie używania zwierciadła podczas walk. Rewia kolorów jest bardzo widowiskowa.

Muzyka, dźwięki: Nie bez kozery, autorzy namawiają, aby w przygody Senuy grać na słuchawkach. Przez całą grę słyszymy głosy, podpowiadające, wątpiące, szydzące, krzyczące, płaczące. Do tego piekielne odgłosy z zaświatów. Mocna sprawa! Chyba nie grałem w żadną grę, która przedstawiałaby stan psychiczny bohatera poprzez oprawę audio.

Czas rozgrywki: jakieś 10 godzin. Pamiętajmy jednak, że gra nie miała ogromnego budżetu. 10 godzin spokojnie wystarcza by docenić ten tytuł.

Pomimo kilku kluczowych wad, które przeszkadzałyby wytrawnym graczom GoW czy Horizon, Hellblade: Senua Sacrifice broni się swoim innowacyjnym podejściem do gry. Poszukiwałem gry z ciekawą historią, która nie wymagałaby ode mnie wielogodzinnej rozgrywki, bez potrzeby przebijania się przez ogromną mapę, znaczników, stos broni, ubrań, statystyk, pobocznych i głównych questów. Dostałem opowieść, cholernie ciekawą opowieść. I jeżeli ktoś zapytałby mnie pewnego dnia: jaką grą podsumowałbyś Playstation 4? Sądzę, że bez zawahania wskazałbym dzieło od Ninja Theory.

PS. Z uwagi na przedstawioną w grze historię oraz opowiadania poboczne zalecam zagrać w Hellblade: Senua Sacrifice po rozegraniu God of War.

Dodaj komentarz